Marek Modrzejewski

Urodził się 22 lipca 1952r. we Wrocławiu. Tam też kończy IX Liceum im. Juliusza Słowackiego i rozpoczyna studia na wydziale weterynaryjnym AR we Wrocławiu. Dyplom lekarza weterynarii uzyskuje 25 września 1980r. Jeszcze na studiach rodzi mu się córka Kasia. Od 1 października 1980r. osiada z rodziną w Tarnowie Opolskim, pięć lat później przychodzi na świat syn Marcin. Rodzina jest wielką wartością dla lekarza weterynarii oddanego pracy na wiejskiej lecznicy, razem z żoną Krystyną i dziećmi żeglują, podróżują samochodem po Europie, wędrują po sudeckich szlakach – Marek posiada odznakę przewodnika górskiego. Do 30 listopada 1990r. pracuje na stanowisku kierownika  Państwowego Zakładu Leczniczego dla Zwierząt w Tarnowie Opolskim, potem w prywatnym gabinecie weterynaryjnym. W ciągu 32 lat pracy uzyskuje wśród miejscowej społeczności uznanie i szacunek, staje się osobą cienioną za uczciwość i pracowitość. Umiera 9 czerwca 2012r.

wpis: mw.24.03.2014

Wspomnienie o moim Mężu Marku Modrzejewskim,

lekarzu weterynarii z Tarnowa Opolskiego

Przeżył życie szczęśliwe, w ogromnym pędzie.

 

Miał szczęście - wybrał ambitny zawód dla silnych ludzi, zawód, który ma znamiona służby, gdzie priorytety są wyraźnie ustalone, bo najważniejsze, by zwierzę nie cierpiało. Zawód, w którym nasz kalendarz nie obowiązuje, nie ma świąt, nie ważne, że jest środek nocy, jeśli trzeba pomóc. Zawód, który wymaga ogromnej wiedzy, sprawności intelektualnej i fizycznej, kondycji sportowca­ sprintera i długodystansowca, kondycji siłacza, który zmaga się każdego dnia w nieprzewidywalnych zadaniach. Rano nie wie czy po dziesięciu wizytach u chorych zwierząt, jedenasta wizyta nie będzie trudnym do rozwiązania porodem. Zawód wymagający pokory wobec praw natury, cierpliwości i ogromnej kultury. Chodzi nie tylko o to, by wyleczyć zwierzę, ale by przekonać jego właściciela czy opiekuna, człowieka zmartwionego stanem swojego zwierzęcia, że proponowana kuracja jest najwłaściwsza. Siła charakteru, spokój, opanowanie, dobra kondycja psychiczna są niezbędne. Marek miał je, udowadniając każdego dnia przez trzydzieści dwa lata swojej pracy zawodowej w Tarnowie Opolskim.

 

Miał szczęście do ludzi. Zaufali mu hodowcy. Nie było to łatwe. Młody chłopak z dużego miasta, bez tradycji rodzinnych w zawodzie weterynarza, wykształcony w IX liceum we Wrocławiu, liceum z ogromnymi tradycjami, zaraz po studiach weterynaryjnych we Wrocławiu, idzie do pracy w terenie, pracy odpowiedzialnej, pełnej zagrożeń zarówno ze strony tych wielkich zwierząt, kilkuset kilowych jak i tych najmniejszych, bakterii, niewidzialnych gołym okiem. Udało mu się, bo skierowano go na praktykę do doświadczonego, znanego już wówczas lekarza weterynarii, doktora Gerarda Króla. To wówczas dostrzegł jak ciekawy i trudny jest to zawód, i wówczas zrozumiał, że jest to zawód, który można uprawiać tylko jako pasję. Innej możliwości nie ma. Pochłania bowiem człowieka bez reszty.

Miał szczęście, bo na jego drodze życiowej pojawił się drugi wspaniały człowiek. W lecznicy w Tarnowie Opolskim, w której rozpoczął pracę zawodową, pracował wówczas Piotr Siedlarz, technik weterynarii bardzo wysoko ceniony przez hodowców, człowiek o ogromnej wiedzy i kulturze osobistej. Zaufali mu hodowcy i z wieloma z nich miał tak ciepłe kontakty, że wielokrotnie w domu naszym smuciliśmy się ich kłopotami i cieszyliśmy się z ich sukcesów. Zawód ten daje możliwość bliskiego kontaktu, spokojnej rozmowy, co Marek bardzo sobie cenił. Śmialiśmy się z różnych historyjek, trafnych, dowcipnych określeń pana Jacka, smuciliśmy się chorobą w rodzinie pani Eli, czy podziwianej przez nas, zaprzyjaźnionej z nami Gizeli. Z ogromnym szacunkiem traktował wszystkich, którzy się do niego zwracali. Wiedzieliśmy oboje, że mamy szczęście żyć wśród porządnych ludzi, ciężko pracujących i dzielnie budujących codzienne życie, jakże często, tak jak On, pracujących ponad siły, jakże często tak jak On, nie pytających o zwolnienie lekarskie, jakże często, tak jak On, narażający swoje zdrowie i życie, bo natura idzie w pierwszej parze, narzucając swój rytm człowiekowi, nie pytając go czy wystarczy mu sił. Dlatego Marek pracował bardzo ciężko, nie skarżąc się na swój los.

Marzył o medycynie ludzkiej, o sali szpitalnej i czystym białym fartuchu. Ten biały fartuch przywdziewał przez wiele lat w rzeźni Pana Mroczka w Tarnowie Opolskim, zawsze przez nas podziwianej Pani Krasowskiej w Walidrogach, potem Pana Golomba w Szczedrzyku. Tony przesuwanych tusz, niepoliczone godziny spędzone nad mikroskopem, ogromna dokumentacja potwierdzająca wykonaną pracę, to również praca lekarza weterynarii, którą wykonywał z obowiązku.

Czy tak intensywne życie zawodowe daje lekarzowi weterynarii szanse na bycie człowiekiem, mężem, ojcem, dziadkiem?

 

Lekarze weterynarii to bardzo silni ludzie, fizycznie i psychicznie, wymagający równie silnych partnerów życiowych. Zanim zaczął pracę zawodową został mężem i szczęśliwym ojcem córeczki Kasi (1980). Pięć lat później urodził nam się syn Marcin. Kochał bardzo swoje dzieci, nie szczędząc im dowodów swojej miłości. Wspólne wycieczki w góry, odkrywana wspólnie Francja, wspaniałe wakacje w Bułgarii, Chorwacji, we Włoszech, coroczne rejsy na Mazurach, cieszyły nas zawsze, było nam razem dobrze, bo Tato wiedział, co będziemy robić, nie narzucając nam niczego. Bardzo dyskretnie wpisywał się w przestrzeń drugiego człowieka, co zawsze w Nim podziwiałam.

Ambitny i perfekcyjny na jednym polu nie odniósł sukcesu. Mimo usilnych starań nie udało mu się opanować języka francuskiego. Świetny akcent, z którego był dumny nie wystarczał do komunikacji językowej, skutecznie blokowanej przez jego perfekcjonizm. W mojej pamięci zapisał się jako jedyny uczeń w całej karierze zawodowej, który usnął na prowadzonej przeze mnie lekcji francuskiego.

 

            Nie mieliśmy wesela, opłakując śmierć Jego Ojca. Wielokrotnie podnosiliśmy się po upadku, jak wszyscy ludzie w życiu. Gigantycznym zadaniem było w trudnych czasach wybudowanie nowej siedziby dla lecznicy zwierząt w Tarnowie Opolskim, w latach osiemdziesiątych, kiedy każda cegła, tona cementu, okno czy bojler wydawany był decyzją na poziomie wojewody. Udało się, znowu dzięki odważnym ludziom z wizją, takim jak Bolek, mąż Irenki. Dzięki niemu mieszkaliśmy w centrum wsi w ogromnym domu z czarodziejskim ogrodem. Tam urodził się nasz syn. Kolejne uderzenie, to konieczność opuszczenia tego ogromnego domu, który w nowej rzeczywistości przerastał nasze możliwości. Nie byliśmy jednak bezdomni, po raz kolejny dzięki ogromnej pomocy życzliwych nam ludzi, którzy nas wspierali materialnie i duchowo.

Dziś, gdyby Marek był z nami, mieszkalibyśmy w pięknym, nowo wyremontowanym domu, ciesząc się naszymi dziećmi i baraszkującymi w ogrodzie wnukami- czteroletnim Kubą i dwuletnim Wojtkiem. Chodzilibyśmy na spacery z naszym psem Adorem i rozmawialibyśmy długo i długo, jak to mieliśmy w zwyczaju. Los uderzył w nas mocno. Zawalił się nasz dom, legł w gruzach jak świątynia w ostatniej scenie opery Samson i Dalila, którą podziwialiśmy dzień wcześniej we Wrocławiu z Marcinem i Kamilą. Los ostrzegał nas już wcześniej, jak wszystkich. Nasza wspaniała Pani Doktor wszystkie siły i możliwości medycyny wykorzystała, by nasz Tato mógł z nami być. On pędził dalej, gonił dalej. Całe życie wyrywałam go światu, łapałam go na obiad, a On... ostatecznie i tak mi uciekł.

Krystyna Modrzejewska