Przedstawiam poniżej relację z I Mistrzostw Polski Lekarzy Weterynarii w Górskim Maratonie Pieszym, którą otrzymałem od Kol. Marioli Powroźnej - zwyciężczyni tak naszego maratonu, jak i Rajdu Prudnik - Pradziad, któremu nasza impreza towarzyszyła.
Komandor Rajdu
Marek Wisła
I Mistrzostwa Polski Lekarzy Weterynarii w Górskim Maratonie Pieszym, czyli o tym jak szybko można maszerować, a jak wolno biec, o tym, że cola zmieszana z wodą źródlaną poprawia morale i że w górach można śpiewać równie bezkarnie co pod prysznicem…
Zacznę od tego, że pomysł Kol. Marka Wisły, by zorganizować mistrzostwa na takim dystansie (planowo miał wynosić 59 km, w praktyce okazało się, że 64, a mi wyszło trochę więcej) spadł mi jak z nieba. Biegam maratony od dwóch lat i od prawie roku nieśmiało przymierzałam się do tego, by zmierzyć się z dystansem ultra ( powyżej maratońskiego dystansu, mierzącego 42,195 m). Oczywiście rodzina mi marudziła, groziła - ,,zginiesz! ,, odwoływała się do mojego zdrowego rozsądku ,,Zwariowałaś?”…a tu mistrzostwa się przydarzyły i to do tego Pierwsze Mistrzostwa! Z tym trudno było komukolwiek dyskutować. Nie mogłam nie wystartować, to przecież była kwestia honoru …Uff …Najtrudniejsze za mną.
Uczestnicy Rajdu Prudnik-Pradziad przy Altance Franklów ( w tym lekarze weterynarii)
O godz. 5:20, 22 sierpnia 2015r. 63 osoby wystartowały spod altanki w prudnickim parku. Uczestnicy skutecznie ostudzili moje biegowe zapędy, oceniając, że na 100% zgubię się, bo nie znajdę jednego ze szlaków. Jako, że byłam debiutantem na tym terenie, posłusznie maszerowałam za czołówką. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że nie jest to wcale takie łatwe. W czołówce znajdowali się uczestnicy takich imprez jak ,, Setka z hakiem” (w ciągu 24 h trzeba pokonać dystans ponad 100km), poprzednich Prudnickich Maratonów Pieszych (maraton to tylko z nazwy, bo trasy opiewały na dystans ok. 60 i ponad km i to po terenach górskich, w ramach tej imprezy organizowane były ,,nasze’’ mistrzostwa). Piechurzy z czoła, maszerowali jak maszyny …i nawet nie zaszczycili spojrzeniem punku z kawą, jaką w ramach niespodzianki, zaserwowali nam organizatorzy. Zapach kawy był dla mnie jak syreni śpiew, skusiłam się i potem goniłam przód, żeby nie stracić ich z oczu. Bardzo szybko leciały pierwsze kilometry i pierwsze godziny wyprawy.
Widoki były wprost przepiękne. Nie mogłam się oprzeć i co chwila przystawałam (wbrew rozsądkowi), by nakarmić oczy i aparat smartfona krajobrazami jak z bajki. Ceną za zapędy fotograficzne, była utrata kontaktu wzrokowego z czołówką, którą jak zaczęłam podejrzewać, stanowiły androidy z tajnej placówki NASA. Nic to, przecież mam mapę, maszeruję szlakiem żółtym, zgodnie z opisem tarasy. Co z tego, że nie widać nikogo z przodu…ani z tyłu…w górach…w obcym kraju… No dobra, lekko się przestraszyłam, że jednak ten żółty szlak, który maszeruje, nie jest tym żółtym szlakiem. Postanowiłam solidnie pobiec, żeby dogonić osoby z przodu. Biegnę, biegnę…10 min i ani widu, ani słychu. Dobra, trzeba chyba zawrócić i znaleźć kogokolwiek, żeby potwierdzić, że dobrze idę. Biegnę lekko ,, zaniepokojona ‘’ do tyłu i natrafiam na zdziwionych uczestników maratonu, bo ,,Przecież dobrze idę”. Paradoksalnie od tego momentu nabrałam pewności siebie. Nieważne, że straciłam tyle czasu, a po czołówce nie został już pewnie nawet ślad zapachowy dla psów tropiących. Ha ha! Nie zgubiłam się! Mogę nawigować i biec. Tak więc od ok. 35 km poruszałam się marszobiegiem, robiąc raz dłuższe, raz krótsze odcinki biegiem. Wiem jak to zabrzmi, ale w biegu…odpoczywałam. Naprawdę, to był czas, kiedy pracowały inne mięśnie i , oczywiście do jakiegoś momentu, biegiem męczyłam się mniej niż podczas bardzo szybkiego marszu…Poza tym, ja naprawdę lubię biegać. Udało mi się (!) nawet dobiec do tych Niezniszczalnych z czoła maratonu, ale zaraz znowu mi uciekli, kiedy uzupełniałam zapas wody przy jednym z piękniejszych źródeł. Zawodnicy nie mieli zapewnionych punktów z wodą, jedzeniem. O to trzeba było zadbać samemu.
Czechosłowackie omocnienia obronne z okresu międzywojennego
Na mapie mieliśmy zaznaczone punkty pojenia. To była dla mnie nowość, bo na masowych imprezach biegowych wystarczy dosłownie wyciągnąć rękę i ląduje w niej kubek z wodą albo izotonikiem. Parę metrów dalej można chwycić kawałek czekolady, albo banana. Od teraz ta ,,oczywista oczywistość” będzie dla mnie luksusem. Źródło, które mnie tak spowolniło znajdowało się, na moje nieszczęście, przy bunkrach, które MUSIAŁAM zwiedzić. Ach ta trasa, pełna pozastawianych pułapek na mnie…
Jarek Król i Marek Wisła pod Wieżą Na Skalce
Praktycznie straciłam nadzieję na dogonienie uciekinierów, bo mimo, że przemieszczałam się dość szybko, nie mogłam nawiązać nawet kontaktu wzrokowego. Trochę więc sobie odpuściłam. Puściłam muzykę przez słuchawki. Przy jakimś małym źródełku uzupełniłam prawie pusty bukłak z colą zimną wodą…nie chyba lepszego napoju na świecie! Zaczynało się solidne podejście pod Małego Dziada. Szlak był praktycznie pusty…Pięknie, choć zmęczenie dawało o sobie znać ( grubo powyżej 50 km miałam już w nogach). Nagle wydarzyło się coś, co dodało mi skrzydeł. Przed sobą, a właściwie nad sobą ( to był dość stromy odcinek) zobaczyłam uczestników maratonu. W końcu ich dopadłam. Mało tego, oni byli zmęczeni! A więc jednak to ludzie! Można z nimi nawiązać walkę. Przyspieszyłam i znalazłam się za plecami czołówki oceniając siły przeciwników i swoje możliwości. Zaczynały się ( według mapy) ostatnie cztery kilometry. Podejście pod Pradziada, które stanowiło asfaltową ( niestety) drogę prowadzącą najpierw w miarę płasko, a potem stromo w górę, aż do samego ogromnego schroniska. Teraz albo nigdy! Pomyślałam i zaczęłam biec. Wyprzedziłam wszystkich, puszczając mimo uszu uprzejme/kąśliwe uwagi kolegów ,,Mariola, nie biegnij, bo się zgubisz!” Pierwszy kilometr oglądałam się za siebie, sprawdzając czy ktoś podjął wyzwanie, potem stwierdziłam, że to za bardzo męczące…i po prostu biegłam. Biegłam, chociaż byłam zmęczona, nie czułam podeszwy stóp, skóra pokryła mi się dziwną śluzową substancją …,,Acha, mutuję” pomyślałam, ale nie przejęłam się tym zbytnio. Skupiałam się na tym, żeby nie przestawać biec, pomimo pozapalanych na czerwono wszystkich lampek alarmowych w głowie… Kiedy zaczynał się ostatni stromy podbieg, żeby oszukać umysł…zaśpiewałam. Na cały głos! Biegłam i śpiewałam ( no może śpiewem tego nazwać nie można, ale naprawdę działało!). Nogi mnie niosły lekko, przyspieszyłam, coraz wyżej i wyżej, ponad przepiękną panoramą gór…Dobiegłam! Dobiegłam i nie padłam, tylko skakałam z radości. Nie tylko ukończyłam, ale też znalazłam się na mecie pierwsza...Najwspanialsze uczucie na świecie.
Mariola Powroźna zwyciężczyni I Mistrzostw Polski Lekarzy Weterynariii w Pieszym Maratonie Górskim ze Statuetką Biegnącego Wiseła
Czy warto pokonywać takie dystanse? Czy warto przekraczać granice własnego organizmu? Czy warto śpiewać na całe gardło popijając colę z wodą źródlaną?
Zdecydowane TRZY X TAK!!!
To z kim się widzę w przyszłym roku na trasie II Mistrzostw Lekarzy Weterynarii w Pieszym Maratonie Górskim w 2016r.?
lek. wet. Mariola Powroźna
Finaliści Pieszego Maratonu Górskiego: Tomek Wisła, Mariola Powroźna, Jarek Król, Marek Wisła
Oficjalne wyniki I Mistrzostw Polski Lekarzy Weterynarii w Pieszym Maratonie Górskim na trasie 64 km (ponad 2500m podejść i 800m zejść):
W kategorii kobiet:
1. Mariola Powroźna - z czasem 10 godz. 40 min.
W kategorii mężczyzn:
1. Tomek Wisła - z czasem 11 godz. 10 min.
2. Marek Wisła - z czasem 12 godz. 27 min.
3. Jarek Król - z czasem 12 godz. 37 min.
Należy z dumą podkreślić, że lekarze weterynarii znaleźli się w czołówce Rajdu Prudnik - Pradziad, któremu nasz Maraton towarzyszył. Pierwsze miejsce zajęła Kol. Mariola Powroźna, w pierwszej trzynastce znaleźli się Tomasz Wisła, Marek Wisła, Jarek Król. Do mety dotarło 45 uczestników Rajdu Prudnik - Pradziad, na 61 startujących.
Jestem pewny o progresie naszej weterynaryjnej imprezy sportowej w ultramaratonie.
Zapraszam za rok.
Marek Wisła