Długość dźwięku samotności…

     
Ten start przyszedł mi do głowy gdzieś dopiero w połowie lipca. Szukałam na wszystkich możliwych forach biegowych jakiegoś soczystego, trudnego i dłuuuugiego biegu ultra po górach. To miała być nagroda za nieudanego/udanego Diablaka (,,Diablak Beskid Extreme Triatlon"2018). Teoretycznie w sierpniu mogłam brać udział Mistrzostwach Polski Lekarzy Weterynarii w Ultramaratonie Górskim....ale tam wygrałam już trzy razy. Pewnie, że przyjemnie byłoby powalczyć o czwarty tytuł, ale gdzieś czułam, że nie tego potrzebuje. Chciałam się zmierzyć z czymś takim naprawdę, w pełnym znaczeniu tego słowa ULTRA.
I tradycyjnie już dałam się ponieść instynktowi – kiedy w ,,wydarzeniach" pojawiło się ,, Gorce Ultra Trail" i ja tam kliknęłam (ile się może zdarzyć po takim jednym kliknięciu ;-)...to nie miałam żadnych wątpliwości. Tak! To jest to! Podobnie było z wyborem dystansu... nawet nie zaszczyciłam spojrzeniem pozostałych tras. 102 km i koniec! Co ja tego nie zrobię? Nie zrobię? Potrzymaj mi ...eee...wodę Żywiec .
Przygotowania do Diablaka zrobiły mi ,,formę życia". Czułam się bardzo pewnie. Moja pewność siebie i nonszalancja nieco przyblakły, kiedy przypatrzyłam się uważnie listom startowym. Otóż, żeby móc wystartować w tym biegu, trzeba było ,,udowodnić", że da się radę – trzeba było mieć określoną ilość punktów ITRA (ja nie miałam, startowałam ,,goła i wesoła"), albo udowodnić swój start w dwóch biegach górskich powyżej 60 km, w ciągu ostatniego roku. Na szczęście tegoroczna Zamieć (sześć pętli) i ubiegłoroczne sierpniowe Trzecie Mistrzostwa Lekarzy Weterynarii w ultra zrobiły swoje i dopuszczono mnie do startu... jednak za każdym razem, kiedy zerkałam na tych wszystkich zawodników z dorobkiem punktowym liczącym kilka stów... to wiecie, czułam się co najmniej jak ubogi krewny.
Im bliżej godziny zero, tym bardziej o tym wszystkim zapominałam. Cieszyłam się z tego wyjazdu i postanowiłam potraktować sam start jak przygodę. Będzie fajnie, będziesz się super bawiła... powtarzałam sobie co chwila.
Nauczona doświadczeniem z poprzednich ,,grubszych" startów, zaplanowałam sobie cały piątek wolny, żeby na spokojnie dotrzeć po pakiet, wyspać się przed sobotnim biegiem, rozpoczynającym się o 4 rano... marzenia! Mimo ,,ogłoszeń parafialnych", kartce na drzwiach ,,Zamknięte", itp...nie mogłam się wydostać z pracy! ,,Pani dr, tylko szczepienie, tak na szybko, pani dr, a tylko by pani zerknęła, pani dr, ja tylko po tabletkę...czy można uciekać z domu/gabinetu ? Można. Po prostu uciekłam. Najzwyczajniej w świcie – ,,Sajonara".
Biegusiem na stacje, hop do autokaru do Krakowa. ,,Jadę , jadę! Cieszyłam się jak małe dziecko. Po drodze atak euforii ...delikatnie siadł. Za sprawą dwóch rzeczy – przeogromnych korków, które wydłużyły bardzo znacząco moją drogę Katowice -Nowy Targ-Ochotnica Dolna (biuro zawodów)... i załamującej się z chwili na chwilę pogody. Dobra sierpniowa passa Słońca miała mieć jedną, maleńką przerwę z potężnym załamaniem pogody w samą sobotę. Śledziłam prognozy, widziałam co się dzieje na niebie, ale kiedy w samym Krakowie dostałam SMS od ,,nie wiem kogo" z ostrzeżeniem o gwałtownych zjawiskach pogodowych... zrobiło mi się trochę ciepło... Mariola, lepszy deszcz niż upał, pocieszałam się w myślach. Lubisz biegać w deszczu... przypominałam sobie w myślach, jadąc w ciemności rozpraszanej co chwila światłem błyskawic.

W końcu dotarłam do Nowego Targu. Musiałam tam chwilę zaczekać na mój ,,transport" w postaci zaprzyjaźnionych górali. Przypomniałam sobie, że w sumie to dobrze byłoby załadować jakieś węgle. Siedziałam sobie, jadłam jakąś okropną bułkę z substancją seropodobną i patrzyłam w niebo. Może nie będzie tak źle... Nagle podjechał, jak na amerykańskim filmie, olbrzymi czarny pikap...tak, to po mnie. Samochód, który zjada krawężniki na śniadanie, bez problemu przerzucił mnie do Ochotnicy Dolnej. Zerkam na zegarek – nie mam najmniejszych szans się wyspać, ciekawe czy w ogóle opłaca mi się iść spać. Biuro zawodów – na szczęście długo otwarte (dla takich jak ja). Już przyzwyczaiłam się do tego, że na takich imprezach czujesz się w biurze zawodów jak w domu.
Oczywiście w Ochotnicy nie było inaczej. Wszyscy bardzo ciepło mnie przywitali. Pani wydająca mi pakiet, zapytała jeszcze ,tak dla pewności, czy biegałam już takie dystanse (mam nadzieję, że nie wyglądałam na ,,świeżaka"). Bez problemu pozałatwiałam wszystkie formalności... aż się nie chciało wychodzić. Sprawdziłam, czy mam wyposażenie obowiązkowe, zainstalowałam aplikację ,,Na ratunek" w telefonie... patrzę na kurczący się czas do startu... dobra, może te parę godzin przydałoby się jednak przespać.

 

Jadę do Waksmundu (tam mam nocleg – Szymonie, jeszcze raz przeogromne dzięki za logistykę, transport i nocleg !). Mierzymy sobie czas przejazdu. Szybka kolacja, przygotowanie wszystkiego i do łóżka. Budzik na 2.35. Próbuję zmusić się do snu... ale kiedy zegar wybił północ...ha ha, cóż przyszła mi do głowy jedna myśl – kiepsko mi poszło to ,,na spokojnie dostanie się na start". Z logistyki pała! 2.35 - dzwonią trzy nastawione budziki. Ta pierwsza minuta po przebudzeniu – nie wiedziałam w jakiej galaktyce się znajduję. Siedzę na łóżku oszołomiona. Powoli wraca świadomość. Gorce Ultra Trail. 102 km. Za półtorej godziny. Twoja Nagroda. Wstawaj! Potem poszło już gładko. Wskakuję w ciuchy startowe... kawa, śniadanie w rękę. Jedziemy. Jest ciepło. Piękna noc, widać gwiazdy na niebie. Buhha, ha,ha...i gdzie to wasze ,,załamanie" pogody drodzy synoptycy. Pniemy się serpentyną , potem długa droga przez Ochotnicę Górną. Na poboczach widać biegaczy, czekających na transport. Jesteśmy na miejscu. Kończę tworzenie nowej playlisty. Mam taką tradycję, że robię to praktycznie tuż przed biegiem. Żegnam się z Szymonem. Ten czarny pikap robi wszędzie furorę i maszeruję na miejsce startu.

 

Atmosfera… co tu dużo pisać. Za to kocha się biegi ultra. Słucham sobie występu zespołu ludowego, wsłuchuję się w rozmowy innych biegaczy. O 4.00 startują równocześnie trzy dystanse – mój 102, i bieg na którym w trakcie wybierasz czy lecisz 48 czy 84. Rozglądam się poszukując wśród ludzi takich z numerami startowymi na czerwono (mój dystans). Wyglądają …cóż, zawodowo. Ja nadrabiam miną. Zamykam oczy. Koncentruję się na tu i teraz. Zalewa mnie fala spokoju. Piękna chwila.

 

Parę minut po czwartej starujemy. Pierwsze pięć kilometrów jest po asfalcie, lekko z górki… cały mój spokój wewnętrzny trafił szlak. Tak po prostu. Ruszyłam tak, jakbym dosiadła konia, który stał zamknięty w boksie tydzień. Lecę i prawie piszczę z radości. Zerkam na zegarek… średnia poniżej 5.0…Mariola! Uspokój się! Krzyczę na siebie w myślach. 102 km masz przed sobą! Niestety, zdrowy rozsądek wyparował. Praktycznie życiówkę na piątkę tam zrobiłam. Pozostawmy to może bez komentarza… Kiedy biegłam po tym asfalcie, marzyłam, żeby już w końcu zejść na szlak. I proszę bardzo, nagle zderzyłam się z pionową ścianą podejścia na Lubań. Zabójcze tempo i adrenalina buzowały mi żyłach tak, że idę pod tą górę jak dzik. W końcu przyszło mi zapłacić za to szaleństwo. Mniej więcej w połowie podejścia zaczęło mnie odcinać. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Zatrzymałam się. Zaczęło mi się robić słabo. Co ja narobiłam najlepszego… zaraz będę musiała zejść z trasy. Ale jestem głupia….dobra, dobra, nie panikuj, nie jest jeszcze tak źle. Na glebie nie leżysz… Oddychałam spokojnie, tętno zwolniło, odzyskałam ostrość wzroku. Zjadłam coś, piłam…taki piknik na trasie, a co. Poczułam się lepiej. Nagroda. To nagroda, pamiętasz? Dobra, idę w górę, spokojnie, pilnuję żeby nie przyspieszać. Jest duszno, ciepło, mgliście…tropikalnie…niesamowicie wyglądają światła czołówek. Trasa oznaczona bajecznie, czuję się co raz lepiej, ale straciłam dużo, bardzo dużo czasu. Nieważne. To bieg bez napinki. Nagroda, pamiętaj, nagroda. Dasz sobie radę.

 

Docieram na szczyt Lubania. Pierwszej z pięciu gór na trasie. Dodatkową atrakcją w tym miejscu jest obowiązkowe wejście na wieżę widokową, z której podobno jest przepiękna panorama… podobno. Gęsta mgła spowiła wszystko. Zawodnicy więc ,,stworzyli” sobie widoki – wymienialiśmy się spostrzeżeniami na temat tego, co kto widzi. Nawet Morze Bałtyckie pojawiło się w relacjach… kto wie, kto wie…

 

W końcu zbieg. Nawet dobrze mi idzie, choć jestem słaba technicznie i zbiegi to taka moja pięta Achillesowa, ale naprawdę jak na mnie jest nieźle. Nadrobię ten piknik, uśmiecham się do siebie pod nosem. Mgła nie chce się rozwiewać, nagle robi się ciemno… dokładnie o 7. rano rozpętuje się burza. Początek był nawet przyjemny. Pomyślałam sobie, że niebo jest mi przychylne. Przyda się taka kurtyna wodna. Pierwsze chwile ulewy były…cudowne. Pojawił się jeden jedyny mankament. W ciągu paru minut szlak którym biegliśmy zamienił się w rzekę. Nie było żadnych małych kałuż, żadnych kropelek deszczu łączących się w większe strugi…po prostu jebut. Rzeka. Gorce ,,powiedziały” biegaczom – Spływajcie mi stąd!

 

            Tempo drastycznie spadło, woda niosła ze sobą glinę, która… nie daje żadnej przyczepności. Na trasie mijam biegacza, który w poślizgu skręcił kostkę i schodził. Nie ma żartów. Oj nie ma. Zaczyna mi się trochę dłużyć. Wypatruję już z utęsknieniem PK1 na 25 km. Tam jest pierwszy limit. Trzeba się zameldować do 9. Patrzę na zegarek, spoko, dużo czasu jeszcze. Biegnę sobie tą rzeką i słyszę już gwar punktu. Dobiegam. Czas bezpieczny, jest po 8. Rzucam się na punkcie na arbuzy, jakbym dobę szła po pustyni. Do bocznego małego bukłaka ładuję moją tajną broń – ciepłą rozgazowaną colę (na co dzień nie jem praktycznie cukru, coli nie piję wcale – więc to był doping w czystej postaci). Tracę dużo czasu na tym punkcie. Chowam kurtkę przeciwdeszczową do plecaka (jest bez sensu, leje tak, że i tak jestem mokra), czołówka też tam wędruje, sprawdzam, czy nie podwinęła mi się skarpetka, jeszcze dokładka arbuza, i jeszcze jedna, i orzeszki… cholerna Wyspa Syren była na tym punkcie. Dobra, w końcu wyruszyłam. Czułam się bajecznie. Jakie piękne kolory deszczowego świata są na cukrowym haju. Na około 27 km następuje rozdzielenie tras, 48 i 84 biegnie w prawo, 102 prosto. Na szlaku stoi sędzia i rozdziela biegaczy. ,,Pani już teoretycznie nie powinna być przepuszczona dalej” mówi do mnie. ,,Przepraszam, że co?!” pytam w miarę grzecznie, choć słowo na ,,K” dodaję w myślach. ,,Już jest prawie po limicie czasowym”. Jak to, ku..wa? Limit był na punkcie (mówię, bez ,,K”). I na pewno byłam grubo przed 9. …No ja nie wiem, czy pani zdąży, odpowiada mi Pan Sędzia. Powiem, że lekko się wkurzyłam… bo naprawdę mam zegarek, czytałam w regulaminie gdzie są miejsca z limitami… a może nie doczytałam… jest po 9. rano. Kalkuluję do kogo zadzwonić, żeby mi to sprawdził w Internecie, żeby nie tracić czasu na odpalanie netu i grzebanie w komórce. Patrzę na swój numer startowy. Limity i punkty jak byk napisane. Dobra, jedziesz Mariola, pokaż temu Panu Sędziemu, że zmieścisz się w limicie.

 

I nie wiem, czy to cukier w żyłach, czy przysłowiowy ,,wkurw” dodał mi skrzydeł. Między 30 a 60 km  byłam jak zawodowy biegacz górski. Byłam szybka (na ile się dało biegnąc non stop w mniej lub bardziej ulewnym deszczu), skoncentrowana…byłam prawdziwym tego słowa znaczeniu – ULTRA. Nic nie bolało, zapomniałam o kryzysie na samym początku… na tym odcinku nie wyprzedził mnie nikt. Łykałam tych wszystkich biegaczy na trasie aż miło… fajne uczucie. No przepraszam, ale naprawdę jest to dla dziewczyny satysfakcja, jak mija (głośno i kiepsko śpiewając) dwumetrowego chłopa w kompresji. Wiem, jestem złym człowiekiem J Oj tak, co ja się naśpiewałam na tej trasie to moje. Nie będę opisywać Wam widoków… bo żadnych nie widziałam. Żadnych. Deszcz, mgła, woda… koncentracja… śpiewanie, łyk wody, łyk coli… Turbacz, zbieg, PK 2 na 43… ziemniak zjedzony, cola uzupełniona, następny szczyt Kudłoń…deszcz, mgła, glina, cola, śpiewanie… zaczyna mi chyba iść co raz lepiej, mijam kolejnych biegaczy na trasie.

 

Zmęczenia na horyzoncie brak. Na horyzoncie pojawiają się Demony. Zadają pytania, patrzą przenikliwie czerwonymi ślepiami, otulają wątpliwościami. Po co tu jesteś? Po co robisz to wszystko? Jesteś sama na tym szlaku. Sama. Brniesz w błocie, we mgle, w deszczu… Dlaczego tak bardzo tego chciałaś? Kim jesteś, że uważasz, że to Nagroda? Robi się znów ciemniej, mimo, że dopiero po 14. Do tej pory nie wiem, czy to ciemniejsza chmura, czy po prostu pole bitwy z moimi Demonami. Na wiele pytań sobie odpowiedziałam, na wiele nie, ale poczucie ,,oczyszczenia” po ultra jest piękne. Może po to tam byłam… a może dowiem się tego wszystkiego na następnej wojnie. Na uszach i w głowie wskoczyło Myslovitz ,,Długość dźwięku samotności”… i tak, taka jestem… muszę się schować, przesadnie i nienaturalnie, pobyć sama. Na tym biegu… to mi tak bardzo pasowało. Tak bardzo tego potrzebowałam. Odnalazłam się w tym świecie. Mrocznym, nieprzyjaznym, surowym, za mgłą, nie odkrytym jeszcze do końca. Ale moim.

 

Już prawie PK 3 w Rzekach na 63 km. Tam jest limit czasowy i przepak. Patrzę na zegarek, spoko, spoko. Panie Sędzio, patrz Pan, wyrobiłam się. Już słyszę punkt, gdy nagle na trasie prawie wpadam (z górki było) na siedzącego na szlaku biegacza. Zatrzymuję się. ,,Co się stało?, Kontuzja? Źle się czujesz?” ,,Nic się nie stało” odpowiada obojętnym głosem (trochę to było straszne) ,,Zmęczyłem się”. ,,Chodź, na dole jest punkt”, zaraz koniec limitu, odpoczniesz tam sobie. ,,Dobrze” Ale nie rusza się z miejsca. Przypatruję się uważnie gościowi. Jakieś 85 kg, wysoki…hmm…dam radę go ponieść, czy nie bardzo. Może lepiej go nie podnosić, bo jak mi odleci, to będę go musiała ciągnąć na punk. Zadzwonić po kogoś…kalkuluję. Zerkam w dół zbocza – widzę punkt. Postanawiam zbiec i powiedzieć, że chłopak w tym miejscu siedzi i najwyżej w parę osób po niego przyjdziemy. Mimo wszystko próbuję go zmobilizować ,,Chodź, leć za mną, ja kiepsko zbiegam, dogonisz mnie”… zbiegam do punktu. Punkt w Rzekach to absolutna kwintesencja biegania dłuższych dystansów po górach – witają mnie dwie dziewczyny – skacząc i wiwatując (przystawka). Prawie rzucają mi się na szyję. Od razu raportuję im o ,,zwłokach” na trasie i pokazuję miejsce. Pytam, czy idziemy po niego, dziewczyny stwierdziły, że dajemy mu chwilę, jak nie zejdzie, to zaraz zbiorą ekipę. Ja mam iść na punkt (danie główne). Na punkcie koło gospodyń wiejskich w ludowych strojach…pełno wolontariuszy. Zostaję dosłownie – posadzona na ławce, mam zdjęty plecak, uzupełnione bidony i bukłak, do ręki dostaję kubek z herbatą, jedzenie, jestem dokładnie obejrzana, wypytana o stan zdrowia, zaopiekowana… chciało mi się płakać na tym punkcie. Obcy mi ludzie sprawili, że czułam się jak ich członek rodziny, który dodatkowo robi coś wyjątkowego i należy mi się pomoc, wsparcie. To było cudowne. Serdecznie dziękuje całej obsłudze tego punktu, no brak mi słów. Na co dzień jestem raczej osobą o twardym charakterze, ale ta opieka tam …czułam się… jak w domu rodzinnym.

 

W międzyczasie pojawił się chłopak z trasy. Pozbierał się sam i sam zszedł do punktu. Brawo! Nie wiem kim jesteś i nie wiem czy ukończyłeś bieg, ale tam zwyciężyłeś.

 

Z ogromnym żalem opuszczam PK 3. Rezygnuję z przepaku. Mam wszystko, czego potrzebuję. Przede mną podejście na Mogielnice. Żadnych kryzysów, żadnych demonów. Zaczynam być zmęczona, ale nie czuję 70 km w nogach. Śpiewam, biegnę, maszeruję.

 

Docieram do PK 4 na 83 km. Dzieje się rzecz niebywała. Rozpogadza się. Na sam koniec dnia…po tych wszystkich kilometrach w deszczu, biegnięciu rzeką, ślizgach po błocie… nagle Słońce. Maszeruję na ostatnią górę na trasie – Gorc. Naprawdę świeci słońce. Wspinam, nie mogąc się nadziwić temu zjawisku. Już prawie szczyt, gdy nagle jak jakieś postacie z baśni,  pojawiają się dwie dziewczyny ,,Witamy cię na naszej górze”. Czy mi się to wydaje? Nie, jakby to była wyobraźnia, to miałyby zwiewne suknie…a tu softshell. ,,Już niedaleko do szczytu. Czeka tam na was ognisko”, ,,Wyglądasz dobrze, na pewno dasz radę. Niesamowite było to spotkanie. I takie krzepiące…Dziękuję Wam, kimkolwiek byłyście, drogie Wróżki. Idę dalej, ale nie wydostałam się z baśniowego świata. Wręcz przeciwnie, weszłam w niego głębiej.

 

 

 

Tuż przed szczytem, po tym całym dniu…tak ciężkim…nagle rozpoczął się Zachód Słońca. Te kolory… mgła pełzająca po czarnych już grzbietach…ta cisza…majestat…spokój…Absolutna Doskonałość. Ja wiem, że tan opis zaczyna być…hmmm… jakbym się coli napiła ;-), ale naprawdę tak było. To był moja Nagroda. Nagroda za ciężkie miesiące treningów, załamek, stresów, walk. Po to się tu znalazłam.

 

Julita Chudko Photograpy się zaczaiła na biegaczy

 

Tu mogłabym zakończyć ten opis, gdyby nie to, że po tych wzruszeniach, magii i baśniowej scenerii, Gorce wystawiły mnie na ostatnią próbę. Do mety pozostało 7 km. Te 7 km, to największy horror, jaki do tej pory przeżyłam na zawodach. Strome zejście, w gliniastej brei, po śliskich kamieniach – te słowa ,,nie oddają” panujących na trasie warunków. Zaliczyłam również ,,glebę życia”- de facto jedyną na tych zwodach. Poślizgnęłam się i wjechałam do kałuży bokiem. Cała. Myślę, że miałabym wysokie punkty za styl. Woda był taka przyjemnie ciepła. Potem było gorzej niż koszmarnie. To co przeżyłam na tamtym odcinku, nie dam rady opisać. Napiszę tylko, że jeśli nie odarło mnie to z godności i człowieczeństwa, to już nic tego nie zrobi. Miałam wrażenie, że czas się zatrzymał. Cała przyroda przyglądała mi się, z lekkim rozbawieniem. Łapałam się gałęzi, żeby takimi ślizgami próbować się przemieszczać, próbowałam ,,pługiem”, robiłam wszystko, absolutnie wszystko, żeby zdążyć na metę. Nie padło z moich ust żadne przekleństwo. Ja po prostu wyłam. Wyłam z wściekłości i bezsilności jak dziki zwierz. Dodatkowo wszystko odbywało się we mgle o konsystencji mleka. Kiedy w końcu, po niekończącym się koszmarze, wybiegłam na ostatni asfaltowy kilometr i już wiedziałam, że zdążę… słyszałam śmiech, muzykę, doping na mecie…biegłam…i zrobiło mi się cholernie smutno. Nie chcę tego kończyć. To nie może być koniec. Jeszcze nie. Dajcie mi jeszcze parę kilometrów. Proszę.

 

Dekoracja

 

Kim są biegacze ultra. Co ich pcha do pokonywania takich dystansów. Czego szukają na trasach takich biegów? Uciekają przed czymś? Może się oszukują. Dlaczego to robią?

 

Nikt, drogi czytelniku, nie odpowie Ci na te pytania…Jedno jest pewne. Żeby biegać ultra trzeba wykazać się odwagą. Odwagą bycia samym ze sobą.

 

Julita Chudko Photograpy

 

Mariola Powroźna

 

 

 

Licznik

Odsłon artykułów:
1620798
Joomla 3.0 Templates - by Joomlage.com
Apteka Kocmyrzowska