Dwaj powiatowi lekarze w Prudniku ratują przed zniszczeniem i zapomnieniem pamiątki weterynaryjnego fachu. W ich magazynie powstaje osobliwe muzeum dziwów i okropieństw.
W biurze obsługi klienta prudnickiej Powiatowej Inspekcji Weterynaryjnej przez szybę szklanej szafy na ludzi patrzą dwie głowy cielaka. Albo właściwie dwugłowy cielak. Niewiele o nim wiadomo, pochodzi z dawnej państwowej lecznicy weterynaryjnej w Białej.
Dwugłowy cielak jest genetyczną wadą płodu. Prawdopodobnie urodził się przez cesarskie cięcie żywy, o czym świadczy dobry stan sierści. Długo jednak nie żył, a po śmierci ktoś postanowił zrobić z niego preparat. Kiedy lecznicę w Białej likwidowano, dwugłowego cielaka przygarnęli do siebie lekarze z Prudnika.
- Ojcem muzealnego przedsięwzięcia jest dr Franciszek Kobylański, powiatowy lekarz weterynarii w Prudniku, ale samo gromadzenie i opisywanie zbiorów wziąłem na swoje barki - opowiada zastępca powiatowego lekarza dr Marek Wisła z Prudnika. – Jakieś 8 lat temu doszliśmy razem do wniosku, że trzeba rozpocząć zbieranie eksponatów związanych z weterynarią. Z jednej strony mogą być kiedyś atrakcyjne dla odbiorcy, możliwe do eksponowania. Z drugiej strony są ważne dla historii naszego zawodu. W 2013 roku zostałem prezesem Opolskiej Izby Lekarsko - Weterynaryjnej i rozpropagowałem pomysł wśród kolegów. Z różnych części Opolszczyzny, nawet z Niemiec zaczęliśmy otrzymywać różne zbiory przedmiotów z zamykanych lecznic, likwidowanych rzeźni, między innymi z rzeźni w Opolu.
Lekarz mniejszych braci
Zawód lekarza weterynarii ma tysiące lat. Z historycznych zapisków wynika, że 3 tysiące lat przed Chrystusem w Mezopotamii zwierzęta leczył niejaki Urlugaledinna. Zajmowali się tym greccy filozofowie, między innymi Hipokrates, lekarz ludzi. Pierwszy szpital dla zwierząt powstał w III wieku po Chrystusie w Indiach.
W średniowieczu medycy zajmowali się zarówno weterynarią, jak i ludzkimi przypadłościami. Z tego okresu pochodzą też pierwsze opisy chorób wśród zwierząt. Pierwszą uczelnię weterynaryjną założono we Francji w 1762 roku. Kształciła lekarzy na potrzeby wojska, które masowo korzystało z koni jako środka transportu i musiało zapewnić im odpowiednią opiekę. Pierwszą w Polsce katedrę weterynarii otworzył w 1804 roku Uniwersytet Krakowski.
Polska weterynaria przeszła gwałtowne zmiany w 1989 roku. Wcześniej prawie wszystkie usługi i działy były skupione w państwowych lecznicach. Po politycznych przemianach weterynaria została pierwszą dziedziną usług w gospodarce niemal całkowicie sprywatyzowaną. 90 procent lekarzy otworzyło prywatne praktyki. Państwowej Inspekcji pozostawiono nadzór nad chorobami odzwierzęcymi – zoonozami, nad paszami, nad utylizacją i nad produkcją żywności pochodzenia zwierzęcego. Ale zakres zadań coraz bardziej rośnie.
- Mówi się, że prowadzimy nadzór od wideł do widelca. Od magazynowania zbóż, z których powstają pasze, po produkty od zwierząt - jaja, mleko, miody – opowiada dr Marek Wisła. - Zajmujemy się dobrostanem, oceniamy czy zwierzę ma odpowiednie warunki bytowania, zapewnione jedzenie i wodę, spokój, brak cierpienia, spełnione wymagania wymiarowe kojców. Oceniamy czy zwierzęta nie są dręczone i czy są prawidłowo utrzymywane. Czy nie używa się niedopuszczonych przedmiotów np. elektrycznych poganiaczy.
Ponieważ dawna lecznica powiatowa w Prudniku przestała zajmować się leczeniem zwierząt, w pustym pomieszczeniu dawnej sali operacyjnej dla dużych zwierząt lekarze urządzili magazyn „muzealnych” pamiątek. Najciekawsze wstawili w szklanej szafie przy wejściu do inspekcji. W sumie jest to już kilkaset przedmiotów, a do tego spore ilości dokumentów. Lekarze weterynarii z Prudnika zbierają też pamiątki po zmarłych, starszych kolegach po fachu.
Kiedy umrze lekarz weterynarii, Izba Lekarsko-Weterynaryjna kontaktuje się z jego rodziną. Na pogrzeb przyjeżdża sztandar Izby, a za zgodą rodziny zmarłego przedstawiciel zawodu przygotowuje i odczytuje ostatnie pożegnanie, z informacją o działalności zmarłego. Często opowiada też o zainteresowaniach, pasjach, sukcesach choćby w sporcie.
- Od rodziny śp. pamięci dr. Władysława Tomaszewskiego z Brzegu otrzymaliśmy jego zbiory ciał obcych, które zbierał i opracowywał ten nestor opolskiej weterynarii – dr Wisła pokazuje na wiszące na ścianie obszerne tablice z małymi przedmiotami.
Dr Władysław Tomaszewski, powiatowy lekarz weterynarii w Brzegu, w latach 70-tych ubiegłego wieku opatentował urządzenie do wyciągania z brzuchów krów połkniętych, metalowych przedmiotów. Wtedy to była plaga, doprowadzająca do licznych padnięć bydła. Urządzenie przypominało sondę umieszczoną na długiej spirali.
Na jej końcu był zamocowany magnes. Sondę wkładało się przez pysk i przełyk krowie czy bykowi aż do przedżołądka, zwanego czepcem. Z trzech przedżołądków bydła czepiec jest położony najniżej i połknięte z trawą czy sianem metalowe śmieci tam się zatrzymują. Ponieważ blisko stąd do serca, gwoździe czy kawałki drutów tygodniami przebijają się przez przeponę do serca, powodując w końcu śmierć zwierzęcia.
Dr Tomaszewski dzięki swojemu urządzeniu wyjął z krowich trzewi setki drobnych kawałków gwoździ, gwoździ do końskich kopyt, drutów, połamanych noży. Wszystkie dokładnie opisał i skatalogował. Opracowanie sposobu pracy z sondą stało się tematem jego pracy doktorskiej. Jego sonda była dawniej dość często stosowana, dziś wyparły ją aparaty USG czy RTG, w które wyposażona jest większość gabinetów weterynaryjnych.
Kolejny nestor opolskiej weterynarii, dr Bronisław Rak z Głubczyc, opracował tablice edukacyjne, wiszące dawniej dość powszechnie w rzeźniach. Prezentowały rzadko już stosowane metody badania poubojowego bydła.
- Dr Bronisław Rak to bardzo ciekawa postać – wspomina Marek Wisła. - Urodził się w wiosce koło Zawiercia. W czasie II wojny światowej Niemcy wysłali do obozu w Kędzierzynie jego ojca, a matkę do więzienia w Pszczynie. On trafił na wychowanie do wujostwa na Kielecczyźnie. Od 1942 roku, jako 9 letni chłopiec przez zieloną granicę przemycał jedzenie do rodziny ojca. Jego wujowie walczyli w oddziałach AK lub Batalionów Chłopskich w Górach Świętokrzyskich, wuj nawet zginął w potyczce. Po wojnie Bronisław Rak został wioślarzem. Był członkiem kadry narodowej, miał kartę na Olimpiadę w Melbourne w 1956. Jadąc do Melbourne musiałby jednak opuścić jeden rok studiów na weterynarii, a na to nie mógł sobie pozwolić z powodów finansowych.
Witajcie w gabinecie grozy
Historia weterynarii nie jest dziedziną popularną. W Polsce ma zaledwie jedno muzeum w Ciechanowcu. W Muzeum Historii Naturalnej w Londynie jest jej poświęcona niewielka i dość przypadkowa ekspozycja. Tymczasem – jak podkreślają doktorzy z Prudnika – ta dziedzina wiedzy bardzo się zmienia w ostatnich latach. Pewne urządzenia i procedury odchodzą w niepamięć, za chwile zupełnie znikną z użycia i nikt ich nawet nie rozpozna.
Kto dziś wie, co to jest kapłonizacja kogutów? W Prudniku mają w swoich zbiorach wyprodukowane przed stu laty w Filadelfii w Stanach Zjednoczonych urządzenie do kapłonizacji, ale nawet absolwenci weterynarii mieliby dziś problem z jego użyciem.
- Kiedyś kury rosły 8 miesięcy, żeby osiągnąć wagę do uboju. Teraz brojlery po 5 tygodniach życia mają 2,5 kilogram – tłumaczy dr Marek Wisła. - Dawniej kastrowano koguty, żeby rosły szybciej, bo wtedy kogut tracił wigor, mniej się ruszał, szybciej się tuczył, a jego mięso było bardziej tłuste, łatwiejsze do obróbki. Do tego był potrzebny przyrząd do kapłonizacji, choć dobra kucharka potrafiła to podobno zrobić tylko nożem.
Kto dziś widział bezoary – niezwykłe formy powstające w krowich jelitach i wyjmowane stamtąd w czasie badań poubojowych. W Prudniku na wystawie mają ich całą kolekcję, od kamiennych po niezwykłe puszyste kule z krowiej sierści, zlizanej najpierw ze skóry, połkniętej i zbitej w kulę w trakcie trawienia.
W magazynach prudnickiej inspekcji są stare narzędzia: Stolik Toma Zeissa, tzw. hansen, czyli urządzenie do trepanacji czaszek, kleszcze Burditza – do kastracji bydła. Rozwieracz Gunter Hubke do blokowania końskiego czy krowiego pyska, żeby zwierzę nie przegryzło ręki lekarzowi. Dość niebezpieczny dla używającego. Kliny Bajera były bardziej bezpieczne. Są szklane fiolki z catgutem, czyli baranią nicią chirurgiczną. W kącie magazynu, w kolejnej szklanej szafie, straszy widzów mumia kota z Trzebiny.
- Przyszła kiedyś do mnie, do lecznicy pewna pani i pyta, czy chcę kota? Tłumaczę jej, że kotów u mnie jest dużo, ale mogę wziąć jeszcze jednego. A ona na to, że chodzi jej o mumię kota – opowiada dr Marek Wisła. – Pani kupiła stary dom w Trzebini i zaczęła go remontować. Pod podłogą w kuchni znalazła zmumifikowanego kota. W kuchni było ciepło i sucho, kot wysechł, pasożyty zjadły sierść, została skóra.
Przed śmiercią pewnie bardzo cierpiał, bo ma rozwarty pysk. Pani dotarła do ludzi, którzy tam wcześniej mieszkali. Okazało się, że 40 lat wcześniej remontowali podłogę w kuchni, zakładali deski na legary. Kot wszedł do dziury pod podłogą i został tam. Być może go nawet słyszeli, ale nie było możliwości ściągnięcia desek.
Może ktoś przygarnie i wyeksponuje zbiory weterynaryjne prudnickich lekarzy? Jest w nich kawał minionego świata zwierząt i ludzi.
Krzysztof Strauchmann
Nowa Trybuna Opolska